MTBM#11 Istebna
Relacje » ZawodyDodaj komentarz
Dane treningu
- 57.90 km
- 04:05:19 h
- 14.2 km/h
- HR avg.: 172 ( 86%)
- Przewyższenie: 1930 m
- Kalorie: 4746 kcal
- Aktywność: Wyścigówka AE
- Ćwiczenia: R
Ostatni maraton w cyklu Suzuki Powerade MTB Marathon w tym sezonie. Choć to już koniec września pogoda szczęśliwie dopisała – dzień był ciepły i słoneczny, a w tygodniu poprzedzającym zawody opadów było niewiele
. Na trasie można było w pełni cieszyć się ciekawą górską trasą (a nie mielić błoto
).
Od startu tempo było mocne (nadal utrzymałem się w III sektorze). Krakowscy rywale z kategorii M4 – Pirx i RB – szybko odjechali do przodu. Wciąż jeszcze odczuwałem skutki przerwy w jeździe spowodowanej chorobą, ale było już lepiej niż w Rabce. Ile mogłem tyle starałem się walczyć o utrzymanie każdej pozycji. Na pierwszym kamienistym podjeździe tylko wspominałem jak rok temu pokonywałem go niczym górska kozica. Tym razem wspinaczka była mozolna.
Lokalni bikerzy wypisywali jakoby trasa miała być wyschnięta na wiór. Tymczasem już na pierwszym zjeździe podłoże było wilgotne. Ucieszyło mnie to w gruncie rzeczy — oznaczało że nie przestrzeliłem za bardzo wyboru opon
. Zjazd, podjazd, zjazd, redukcja i… trach?!
Niesforny rower
Łańcuch wylądował w szprychach. Kaseta ma piny zabezpieczające przed takim wypadkiem — oczywiście przede wszystkim bardzo skutecznie przeszkadzające w wyjęciu zakleszczonego łańcucha. Na dodatek czuję, że do nóg czepiają mi się jakieś maliny. Podczas walki z usterką śmigają koło mnie amrac i UMaciek. Akurat już kończyłem, więc po chwili jadę za nimi.
Gdy wyprzedzam amraca słyszę, że „skubany już wyzdrowiałem” – nie do końca była to prawda, ale pola bez walki oddać nie zamierzałem
. We trójkę podążaliśmy więc za niebieskimi strzałkami. Jakiś czas później wpierw Maciek, a następnie Szymek zostali gdzieś w tyle. Zjeżdżając sobie radośnie zauważam, że bidon na pionowej rurze ramy skacze jakby bardziej niż reszta roweru – krótka kontrola i wszystko jasne – poluzowały się śrubki. Ponownie więc zatrzymuję się na przerwę serwisową. Koło mnie znów śmiga amrac. Gdy ruszam z powrotem na trasę nadal jednak nie widać UMaćka, widać udało się go zgubić skuteczniej.
Dojeżdżamy do pierwszego bufetu. Nie odczuwam potrzeby zatrzymywania się, mam jeszcze jeden pełny bidon jak również lekką traumę przed dalszym wiezieniem dwóch pełnych.
Cholernie stromymi płytami (jak czytam później ok.29% nachylenia) wspinamy się do asfaltu, który również biegnąc w górę prowadzi w rejon szczytu Ochodzitej. Tam tradycyjnie sztywna wspinaczka po betonowych płytach a następnie stromy, techniczny zjazd. Dalej szybki zjazd łąką, asfaltem i szutrem. I kolejna wspinaczka górskimi ścieżkami. Aż wreszcie nagroda w postaci słowackich łąk biegnących grzbietem. Mocno w dół, lekko w górę, jeszcze bardziej w dół i znów lekko w górę, aż wreszcie całkiem w dół
— prędkość maksymalna ze zjazdu 64km/h (a można było pojechać jeszcze szybciej).
Po jakimś czasie znaleźliśmy się na starej asfaltowej drodze bogato obsypanej grubym żwirem. Jeden z kamieni jakimś sposobem ląduje w przedniej przerzutce krzywiąc wózek
– jazda na blacie wiąże się z koszmarnymi odgłosami metalu trącego o metal.
Wyglądając bufetu
Jeden bidon pusty, drugi robi się coraz lżejszy, a tu jakaś ekipa rozstawiona przy trasie informuje, że do bufetu jeszcze 8km – kiepsko. Wciąż we dwójkę z amracem wspinamy się na znajdujące się niedaleko od siebie dwa strome podjazdy polnymi drogą. Gdy robi się bardziej płasko bądź z góry wykańczają mnie odgłosy z przedniej przerzutki – próbuję dogiąć trochę wózek rękami, ale sprężynuje. A w tym czasie amrac mi odjeżdża. Widzę go cały czas trochę przed sobą, ale w mocno już zakwaszonych mięśniach brakuje sił na dogonienie. Do tego zaczynam trochę oszczędzać picie, bo czuję, że to już ostatnie łyki w bidonie. Dobrze, że w tym sezonie używam izotonicznych żeli (SIS), których raz, że nie trzeba zapijać, a dwa, że same też ust nie zaklejają.
W końcu pojawia się bufet. Tankuję bidon, piję i trochę wcześniej niż zwykle zjadam kolejnego żela. Próbuję również zadziałać większą siłą na przerzutkę – udaje się uzyskać znośnie działanie na blacie już do końca trasy
.
Meta już za moment, albo i nie
Kawałek za bufetem zaczęła się seria zjazdów. Szutry (kilka w mylącym kolorze asfaltu!) przeplatane łąkami. Widzę amraca wyciągającego rower z metrowej głębokości rowu. Korzystam więc z okazji i tym razem to ja śmigam koło niego. Mnie natomiast wyprzedza jakaś kobieta z K3 – tak zasuwa w dół, że nie jestem w stanie za nią nadążyć.
Na liczniku wybijają 53km – oficjalnie podana długość trasy. Owszem, jedziemy wzdłuż strumienia przy którym znajduje się meta, ale coś cicho jest (za cicho
). W końcu na 54. km trasy pojawia się tabliczka… 3km do mety
! A łudziłem się, że ominie mnie stromy trawiasty podjazd, bo braknie na niego dystansu – nic bardziej mylnego
. Trzeba było się więc na niego wspiąć. Doganiam tu Olę Metrykę (zwyciężczynię kategorii K2 na mega), oraz Ośkę z teamu jadącą giga (startowała godzinkę wcześniej). Może więc nie taki ten podjazd straszny, jak mi się wydawał (a zapamiętałem go źle, bo podczas edycji w 2007 „umierałem” na nim z głodu, ledwo prowadząc rower).
Przed samą metą tradycyjnie odcinek po korzeniach (niestety pokonany z buta), ostatni rzut oka za siebie czy jest ktoś chętny do sprintu na kreskę i wjazd na metę.
Tym razem Robert objechał mnie na 8min. (w Rabce 20). Amrac wpadł na metę 10sek. za mną. Zająłem 117. miejsce (27 pozycji lepiej niż w Rabce pomimo wyższej frekwencji). Łącznie na usterki roweru poświęciłem 4min. 10sek., raczej mniej niż w przypadku złapania kapcia. Choć nie w pełni formy i z lekkimi problemami technicznymi, to udało mi się ambitnie walczyć na trasie z rywalami którzy tego dnia byli w zasięgu. Maraton ten z pewnością był miłym akcentem na koniec tego sezonu.