Istebna to już tradycyjne miejsce zakończenia cyklu MTB Marathon. Dwa tygodnie przed zawodami intensywnie zacząłem śledzić prognozy pogody. Początkowo były w krartkę, jednak tydzień przed wyścigiem wszystko wskazywało na to, że jednak w połowie starte Pythony to nie będzie dobry wybór – zapowiadało się mokro. Dość niechętnie, ale zamówiłem więc na ten ostatni start opony „błotne”. Niestety zmuszony zostałem zrobić to z UK, bo u nas w sklepach – jak zawsze, gdy chce się coś konkretnego – nie ma i nie będzie… A „niestety”, bo jednak nie zdążyły dojść. Zatem z gotówką się rozstałem, a mimo to przyszło mi jechać wężykiem…
W dniu startu prognozy poprawiły się o tyle, że po porannym deszczu miało być już sucho.
Do tego biegu przymierzałem się dłuższy czas – chyba 5 lat. Zaczęło się zwyczajnie – od pozazdroszczenia kolegom udziału . Początkowo na przeszkodzie stały lekkie braki sprzętu (jednak na 10km po asfalcie lepiej zadbać o odpowiednie obuwie, aby nie nabawić się kontuzji), później znów zbyt ładna pogoda w grudniu (pozwalająca na przedłużenie sezonu rowerowego, a bez przygotowania na 10km… ), czy też wreszcie kwestie zdrowotne. Generalnie nie był ten bieg dla mnie szczególnie istotny.
W tym roku postanowiłem, że wystartuję, to i sprawę dopiąłem. Już w październiku zacząłem truchtać (choć dało się jeszcze jeździć) zaliczając po drodze XV Marszobieg Niepodległości. Może nie intensywnie, ale regularnie kontynuowałem marszobiegi przez listopad i grudzień (łącznie w 2,5 miesiąca pokonując 195km) wyznaczając sobie za cel zejście poniżej 50min. w tytułowym biegu. Lekkie zamieszanie wprowadziło przeziębienie ciągnące się przez ponad tydzień przed Świętami (więc już dość blisko startu). Poświąteczny test pokazał jednak, że jest tak dobrze jak jeszcze nigdy wcześniej .
Ostatni maraton w cyklu Suzuki Powerade MTB Marathon w tym sezonie. Choć to już koniec września pogoda szczęśliwie dopisała – dzień był ciepły i słoneczny, a w tygodniu poprzedzającym zawody opadów było niewiele . Na trasie można było w pełni cieszyć się ciekawą górską trasą (a nie mielić błoto ).
Od startu tempo było mocne (nadal utrzymałem się w III sektorze). Krakowscy rywale z kategorii M4 – Pirx i RB – szybko odjechali do przodu. Wciąż jeszcze odczuwałem skutki przerwy w jeździe spowodowanej chorobą, ale było już lepiej niż w Rabce. Ile mogłem tyle starałem się walczyć o utrzymanie każdej pozycji. Na pierwszym kamienistym podjeździe tylko wspominałem jak rok temu pokonywałem go niczym górska kozica. Tym razem wspinaczka była mozolna.
Start, jak to na Giga, przebiegł spokojnie. Choć szybko robi się stromo i pod górę to wszyscy jadą, nie ma pchania. Gęsiego, spokojnie (czyt. na tętnie ok. 180) wspinam się w górę, w razie potrzeby przepuszczając kogoś szybszego. Na bok zjeżdża Justyna Frączek, okazuje się że zaraz na początku złapała gumę – pech– zastanawiam się, kiedy mnie wyprzedzi .
Na górze błotnisty rozjazd dla mini, a my na wprost zjazd. Tu następuje lekka zmiana względem zeszłego roku i odbijamy w las. Błotnistą ścieżką trawersujemy zbocze. Niestety rowery mocno tańczą, co chwila ktoś się podpiera, blokuje innych, mi też nie wszystko udaje się przejechać. Taki trochę nerwowy kawałek. W końcu szybki szutrowy, tylko lekko błotnisty, zjazd. Pod jego koniec doganiam Mikiego – trochę mnie to zaskoczyło, bo coś dzisiaj słabo mi się jedzie w obu kierunkach.
Lokalny maraton, w którym po dwuletniej przerwie ponownie postanowiłem wystartować (wcześniej startowałem w latach 2005, 2006, 2007). Teraz była to już VII edycja. Wcześniejsze dwie miały mieszane opinie o jakości organizacji. Tym razem większych wpadek nie było, pół peletonu źle nie pojechało . Niestety choć gubiliśmy się pojedynczo i w różnych miejscach, to jednak gubiliśmy. Oznakowanie niby było, tylko nie do końca tam gdzie powinno, żeby wymienić dwa przypadki często powtarzające się, to strzałki tylko po wewnętrznej zakrętu, których nie widać, jeśli się akurat nie obróci głowy w daną stronę, albo strzałki tylko na zakręcie, bez wcześniejszych informujących o zmianie kierunku jazdy.
Sama jazda niestety poszła mi słabo. Już na pierwszym pagórku odjechali mi prawie wszyscy. No przynajmniej wszyscy znajomi z którymi wcześniej udawało mi się ściagać. Nie wiem co jest grane, jakiś permanentny dołek formy. Gdy po chwili usłyszałem, że mam nie hamować, to znaczyło, że jak się postaram, to może choć w okolicach MisQ'a uda mi się pokonać pierwszą rundę. Do jej połowy plan ten nawet działał, choć nie szło to lekko. Dodatkowym zaskoczeniem było, że cały czas jechała koło nas Kaśka Galewicz (Kellys) – już zacząłem sądzić, że mnie objedzie, ale jednak potem chyba trochę zabrakło jej sił. Albo mi przybyło…
Pętlę jechałem już po raz drugi. W tym roku nastąpiły spore zmiany w trasie, dystans MEGA był wyraźnie łatwiejszy niż rok temu, jednak stwierdziłem, że i tak będzie wystarczająco ciężki aby się zmęczyć. W dniu startu przywitało nas słońce i wysoka temperatura już z samego rana, zapowiadająca upał na trasie.
Wydawało mi się, że po starcie ruszyliśmy spokojnie, jednak z każdym kolejnym wzniesieniem tętno szło coraz bardziej do góry. W pewnym momencie grupa po prostu mi odjechała, a ja zacząłem walkę o każdy obrót korbą. Miałem wrażenie, że zostawiają mnie wszyscy. Zacząłem się nerwowo oglądać, czy nie wyprzedzi mnie też kolega z drużyny – Marcin. Szczęśliwie w końcu wyczołgałem się na Kubalonkę. Stąd zaczęły się zjazdy do Wisły i złapałem trochę oddechu.
Tym razem zdecydowałem się na start na dystansie GIGA. Nie było to moje pierwsze giga jak sądziło sporo osób, bo parę lat temu (2007) w Krakowie (95km, BikeMaraton Grabek) już taki dystans jechałem. Dystans na mega został mocno skrócony (44km) więc postanowiłem trochę więcej czasu spędzić podziwiając piękne okolice Międzygórza.
Spokojniejszy niż na mega start, koło mnie sporo zielonych. Lesław i Miki choć startowali z tyłu już po chwili oddalają się ekspresowym tempem, podobnie i Maciu. Udaje mi się nadążać za Skrzynią. Pokonuję za nim pierwszy podjazd i zjazd. Na następnym już mi ucieka… trudno, trzeba jechać swoim tempem, trochę czasu na trasie się spędzi.
Coroczne zawody na kampusie Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Jak zawsze dużo znajomych, dobra zabawa i totalnie zakręcona trasa . W tym roku nowa, trochę wolniejsza i bardziej techniczna — mniej prostych na których można się rozpędzić i jeszcze więcej ciasnych zakrętów. Dzięki temu była chyba bezpieczniejsza.
Wystartować udało mi się nawet całkiem sprawnie, jednak potem szybko spłynąłem na swoje miejsce w szeregu. Na 2. albo 3. kółku furman śmignął koło mnie jak ekspres (chwilę później łyknął spinozę). A ja w sumie przez cały wyścig starałem się dojść spinozę. Nie wiedzieć czemu różnica między nami była wciąż taka sama pomimo moich usilnych starań.
Podobnie jak we wcześniejszych latach pierwszy górski maraton w cyklu MTB Marathon odbył się w Karpaczu. Od samego początku nie było lekko — już na dzień dobry 4,5km podjazdu "pod Wang" (czyli do Karpacza Górnego) o średnim nachyleniu 5,5%. Z wcześniejszych lat wiem, że pokonanie go zajmuje mi ok. 15min. Niestety już po ? tego czasu mogę tylko w niemocy obserwować jak Dawid odjeżdża do przodu. Wiem jednak, że gdzieś za mną jedzie przyczajony RB, więc nie ma to tamto, trzeba cisnąć ile sił .
Nie tak miał wyglądać ten maraton. Start odbył się w ciszy i ponurym nastroju krótko po tragicznych informacjach o rozbiciu się prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem.
Niech spoczywają w pokoju
Początek biegnie wąską drogą. Zmarznięte mięśnie nie są w stanie napędzać tak jakby się chciało. Walka na łokcie to też nie moja specjalność w efekcie czego co i rusz ktoś się przede mnie wpycha. Szybko uciekają mi z oczu RB, Pirx, Dawid. Przez jakiś czas tasują się z Vacem (Subaru Krk).
Na asfaltowych odcinkach jakoś nie mogę się odnaleźć. Samemu nie daję rady przeskoczyć z grupy do grupy, a jakoś innych przeskakujących przeoczam.
Podobno jednym ze sposobów na przejechanie maratonu jest szybko wystartować, utrzymać tempo i mocno zafiniszować. Z reguły to pierwsze przychodzi w miarę łatwo. Dalej już jest różnie… W Istebnej miałem obawy nawet o dobry start – czwartkowy sprawdzian pod zoo pokazał, że forma już nie ta. Do tego wcześniejsze doświadczenia z tą lokalizację nie wróżyły niczego dobrego…
Errare humanum est, czyli błądzić jest rzeczą ludzką. Tak zawody skwitował Robert dzięki któremu miałem zapewniony transport. I nie da się ukryć, że jest to bardzo celne podsumowanie, ale po kolei…
Maraton odbywał się na trasie z Nowego Sącza do Myślenic po świeżo wyznaczonym czerwonym szlaku karpackim. Część osób pewnie zniechęciło, że poza znakami szlaku nie było dodatkowych oznaczeń. Niezrażony tym faktem stwierdziłem, że będzie jak będzie, ale spróbować zawsze się można .