MTBM#8 Istebna
Relacje » ZawodyDodaj komentarz
Dane treningu
- 54.10 km
- 04:13:35 h
- 12.8 km/h
- HR avg.: 154 ( 77%)
- Przewyższenie: 2014 m
- Kalorie: 2305 kcal
- Aktywność: Wyścigówka
- Ćwiczenia: R/W
Istebna to już tradycyjne miejsce zakończenia cyklu MTB Marathon. Dwa tygodnie przed zawodami intensywnie zacząłem śledzić prognozy pogody. Początkowo były w krartkę, jednak tydzień przed wyścigiem wszystko wskazywało na to, że jednak w połowie starte Pythony to nie będzie dobry wybór – zapowiadało się mokro. Dość niechętnie, ale zamówiłem więc na ten ostatni start opony „błotne”. Niestety zmuszony zostałem zrobić to z UK, bo u nas w sklepach – jak zawsze, gdy chce się coś konkretnego – nie ma i nie będzie… A „niestety”, bo jednak nie zdążyły dojść. Zatem z gotówką się rozstałem, a mimo to przyszło mi jechać wężykiem…
W dniu startu prognozy poprawiły się o tyle, że po porannym deszczu miało być już sucho.
Widząc w sektorze solidnie obute rumaki, czułem, że trochę nie pasuję do towarzystwa. Pierwszych parę km lecimy po asfalcie, tętno dość wysoko, ale co się dziwić, skoro jedziemy tempem czołówki. Wjeżdżamy na (już nie szutrowy) wyłożony płytami podjazd. Pod koniec asfaltu zacząłem odpuszczać, ale i tak lekko mnie tutaj przytkało i idzie ciężko; szybko wyprzedzają mnie Hinol i Janek. Ledwie zaczynamy zjazd w terenie i obawy stają się rzeczywistością – jest ślisko i opony w ogóle nie mają trzymania.
Po zjazdach są i podjazdy. Dość wąskie, śliskie i póki co zatłoczone. O dziwo nawet rower jako-tako się wspina, choć oczywiście trochę mu pomagam balansując przód-tył, przynajmniej dopóki ktoś z przodu nie utknie, lub ilość korzeni nie przekroczy wartości krytycznej.
Na kolejnych zjazdach zostawia mnie też Grzesiek. A mi się coraz mniej chce ścigać. Wygląda, że jednak trochę za lekko się ubrałem, bo jest mi zimno, pod górę noga nie podaje, w dół rower się w ogóle nie chce słuchać, a kilometry na liczniku nic a nic nie ubywają – jednym słowem super ;P.
Na podjeździe na Ochodzitą wyprzedzanie nie idzie, zjazd jak zjazd, kiedyś wydawał się trudniejszy (ale pewnie zbyt wolno jechałem, żeby go docenić), potem bardzo długie wspinanie się na słowackie łąki. W tym roku jazda nimi nie była tak przyjemna jak zwykle – podmokły teren nie dawał pewności czy przy większej prędkości rowerem nie zarzuci, a do tego miejscami były mocno wypłukane koleiny.
Jeszcze po czeskiej stronie licznik przewyższenia przekroczył wartość podaną na stronie, a mimo to wciąż trzeba się wspinać…
Końcówka trasy zawierała wyraźnie więcej asfaltów niż w zeszłych latach, ale nie ma się co dziwić, odcinki terenowe nawet przy suszy były błotniste, więc teraz musiały przypominać mokradła. W miejsce kultowych korzonków przed metą, była jedynie jakaś ich łatwiejsza namiastka + krótkie strome schody, które to oba elementy udało się pokonać w siodle.
Wynik (szczegóły) adekwatnie to odczuć — słabiutki. Tak dokładnie to najsłabszy w tym sezonie (podobnie do Zdzieszowic). Nie pomogło nastawienie psychiczne do jazdy na wytartych oponach, duża chęć zapunktowania na koniec oraz zimne izotoniki wpadające do żołądka.
Na przyszły sezon trzeba będzie pomyśleć o ogumieniu za wczasu. Błotne już mam, zostaje wybrać jakieś uniwersalne/suche, i pytanie, czy nadal wąż, czy zaeksperymentować z czymś innym.