MTBM#8 Krynica-Zdrój

Dodaj komentarz

Dane treningu

  • 71.00 km
  • 06:21:40 h
  • 11.2 km/h
  • HR avg.: 159 ( 80%)
  • Przewyższenie: 2440 m
  • Kalorie: 6390 kcal
  • Aktywność: Wyścigówka AE
  • Ćwiczenia: R

Start, jak to na Giga, przebiegł spokojnie. Choć szybko robi się stromo i pod górę to wszyscy jadą, nie ma pchania. Gęsiego, spokojnie (czyt. na tętnie ok. 180) wspinam się w górę, w razie potrzeby przepuszczając kogoś szybszego. Na bok zjeżdża Justyna Frączek, okazuje się że zaraz na początku złapała gumę – pech– zastanawiam się, kiedy mnie wyprzedzi ;).

Na górze błotnisty rozjazd dla mini, a my na wprost zjazd. Tu następuje lekka zmiana względem zeszłego roku i odbijamy w las. Błotnistą ścieżką trawersujemy zbocze. Niestety rowery mocno tańczą, co chwila ktoś się podpiera, blokuje innych, mi też nie wszystko udaje się przejechać. Taki trochę nerwowy kawałek. W końcu szybki szutrowy, tylko lekko błotnisty, zjazd. Pod jego koniec doganiam Mikiego – trochę mnie to zaskoczyło, bo coś dzisiaj słabo mi się jedzie w obu kierunkach.

Ściana za Jaworzyną

Podjazd pod Jaworzynę — rok temu tutaj rozpocząłem wyprzedzanie. W tym coś ledwo byłem w stanie utrzymać tempo towarzystwa w którym jechałem. Po sprawdzeniu w domu okazuje się, że byłem 4% wolniejszy niż rok temu (a Miki na tym 5.5 km podjeździe wsadził mi 7min.). Na górze masa turystów. Pomagają pokazując gdzie jechać :), choć w tej serii maratonów z tym nie ma problemów – trasy są naprawdę dobrze oznaczone. Nagle strzałki kierują na pionową ścianę w dół. Schodzę z roweru, ale i tak zjeżdżam – na butach. Część osób próbuje szczęścia, ale ponad połowa z nich nie dociera na dół. Nie podoba mi się tak szybkie wytracanie wysokości, bo to oznacza, że nie nadrabiam nic czasu nad Mikim, w końcu schodzi się podobnym tempem. Dalej kawałek zasysającego błota (trzeba dokręcać, aby rower się nie zatrzymał choć jest z górki) i bufet.

Za bufetem spotykam lUkcia. Informuje, że musi się wycofać, bo nie jest w stanie zapiąć zacisku przedniego koła po wymianie dętki. Ma te swoje zaciski na imbusa ;), a tak naprawdę, to szkoda mi go, nie dość że guma, to jeszcze przez taką głupotę nie może ukończyć maratonu. Do następnego bufetu było pod górę, pod górę, pod górę i w dół. W sumie nie wiele z tego odcinka pamiętam. Trochę się zdziwiłem, że nie było jeszcze rozjazdu, ale widać go kawałeczek za bufetem, który zatem pojawił się nadprogramowo względem wcześniejszych informacji.

Po rozjeździe nastąpił długi zjazd do Wierchomli. Tutaj też wyprzedza mnie Justyna, która w błyskawicznym tempie znika w dole. Kawałek dalej w lesie Jarek Nikiel też zostawia mnie za sobą. Słyszę jak wzywana jest pomoc dla bikera leżącego pod drzewem z podejrzeniem złamania żeber, wcześniej brał mnie na zjazdach a zostawał na podjazdach, tutaj widocznie przeholował. Końcówka zjazdu niestety po asfalcie, a później…

Chyba najdłuższy podjazd w życiu

Droga zaczęła się wspinać. Kawałek asfaltem, po chwili szutrem. A dalej już typową kamienistą górską drogą. I tak przez prawie 8km! Podjeżdżałem ten odcinek 1h6min. Nastąpił krótki zjazd (tak wynika z wykresu, ja go nie pamiętam ;)) i dalej w górę – kolejne 2km (i 20min). W międzyczasie zabłocony napęd zdążył wyschnąć i zaczął hałasować oraz stawiać coraz większe opory. Chyba już kiepsko ze mną było, bo jakoś dopiero pod koniec podjazdu go posmarowałem, choć wiozłem jednorazówkę smaru w koszulce. Zresztą mimo, że dogoniłem Jarka to było mi zupełnie obojętne jak zaczął mi na powrót uciekać pod górę. Parę razy miałem jakieś zwidy, a oprócz tego poczucie możliwości utraty równowagi (które również utrzymywało się w kolejnych dniach, już w domu, gdy miałem gorączkę).

Tu jest jakaś cywylizacja!

Jakoś to mi przyszło do głowy, gdy po długo pokonywanym w samotności odcinku giga zobaczyłem megowców. Całkiem żwawo zjeżdżali w dół (albo ja całkiem wolno), natomiast pod górę, nie wiedzieć czemu, woleli piesze wycieczki. Z powrotem znaleźliśmy się u podnóży Jaworzyny, tylko tym razem odbiliśmy z asfaltu w przeciwnym kierunku. Stromy ziemny podjazd w słońcu dla większości wydaje się być ponad siły. Organizator – Grzegorz – proponuje przelanie łańcucha smarem, ale że sam to nie dawno uczyniłem to nie ma takiej potrzeby. U szczytu stoi człowiek ze sportografa (trochę się tam musiał wygrzać ;)). Następnie zjeżdżamy do Krynicy. To oznacza, że został już tylko (a tak w zasadzie to ) odcinek przez Górę Parkową.

Tradycyjnie powyżej Słotwin znajduje się bufet. Bez pośpiechu uzupełniam bidony i coś przegryzam. Już nigdzie mi się nie spieszy. Włączył mi się tryb zombie. Mimo wszystko w stronę mety zmierzam po trasie. Stopniowo pokonuję znane już z zeszłych lat odcinki trasy XC. Megowcy przepuszczają na pnących się w górę ściankach, które mimo zmęczenia bez specjalnych kłopotów pokonuję w siodle. Trochę gorzej jest na zjazdach. Słaba koncentracja, dużo błota – chwilami nawet przepuszczam wyprzedzonych chwilę wcześniej bikerów, bo stresują mnie jadąc tuż za mną, co oznacza że ich blokuję.

Na szczyt Góry Parkowej wyjeżdżamy stromą nasłonecznioną łąką. Daniel (bananafrog) informuje mnie tutaj, że go dubluję. I że choć w to nie wierzył faktycznie uzyska na tej trasie średnią prędkość ok. 10km/h.

Wreszcie dojeżdżam do charakterystycznego, ostatniego zjazdu. Stromo w dół i błotniście. W ostatnich latach nie udawało mi się tu zjechać. A dokładniej, to zjechałem tu tylko raz, gdy trasa szła tędy po raz pierwszy i co ciekawe, można było również wybrać wariant łatwiejszy. Tym razem idzie dobrze, dopóki koło nie ucieka mi w stronę wypłukanej dziury. W błyskawicznym tempie jest pozamiatane i wykonuję OTB na szczupaka, jeszcze łapię lecący na mnie rower. Resztę już sprowadzam. Dopiero krótkie strome ścianki i schodki przed metą zjeżdżam.

Na ostatniej prostej wyprzedza mnie jakiś zawodnik z giga. Nie decyduję się jednak na sprint, bo obite przy upadku udo wysyła sygnały, że może je chwycić skurcz. Miki się cieszy, że mocno mi wsadził. Nie da się ukryć, że nie spodziewałem się tego na tej trasie. Inna sprawa, że była ona trochę inna niż we wcześniejszych latach. No i też jeszcze nie zdarzyło mi się mieć zwidów i zaburzeń równowagi na maratonie, nie zależnie od długości i temperatury, więc chyba już trochę chory wystartowałem w tym maratonie. A wróciłem na pewno chory, o czym szczegółowo w kolejnym wpisie.

Dodaj komentarz

wymagane
nie będzie widoczny, wymagany
opcjonalnie, razem z http://