Bike Adventure #3
Dane treningu
- 60.00 km
- 03:23:02 h
- 17.7 km/h
- HR avg.: 155 ( 78%)
- Przewyższenie: 1673 m
- Kalorie: 1995 kcal
- Aktywność: Wyścigówka
- Ćwiczenia: R
W przedstartowych rozmowach każdy się pocieszał, że dziś będzie łatwiej, bo będą szutry. Lekki niepokój budził jedynie profil trasy w okolicach 27. kilometra.
Dylemat jak się ubrać, prognozy mieszane, raz że deszcz, raz że słońce, najpierw miało być cieplej, ale jednak ma być chłodno. Ostatecznie stawiam na spodenki 3/4, potówkę i bluzkę z długim rękawem. Na dojeździe do startu czuję jednak, że coś ciepło w tym zestawie.
Początek trasy to od razu dłuższy szutrowy podjazd. Jedzie się z wyraźnym mozołem; pocieszam się, że noga powinna się rozkręcić w miarę etapu, ale mam wrażenie, że wszyscy są przede mną. Szkoda byłoby jednak stracić niezłe miejsca zajmowane na dwóch wcześniejszych etapach, więc robię co mogę. Na szutrowych zjazdach – jedne luźne z fragmentami po błocie, inne po ubitych kamieniach – cisnę na maksa i udaje się wyprzedzić parę osób. Przez chwilę jadę z gościem z M1, który poprzednio kończył ~25 miejsca, ale też nie mógł się rozkręcić. Razem pokonujemy asfaltowy podjazd – udaje się dobić do progu .
Dość szybko osiągamy 27km i drugi bufet. A tuż za nim ściana. Ale taka totalna asfaltowa ściana. Ludzie prowadzą . 1,5km 18%. Jest naprawdę ciężko. Do tego w pełnym słońcu. Wlecze się niebywale. W końcu znak „koniec odcinka 20%” i już tylko zwyczajnie pod górę, jeszcze 1,5km. I zaczynają się izerskie szutrowe autostrady. Lekko w górę, lekko w dół. I pojawia się problem – z kadencji nie idzie, siłowo też nie chce. Wyprzedza mnie grupka i nie potrafię siąść na koło
. Na stromszym odcinku w górę wyprzedzam, ale nie dają się zgubić, by gdzieś dalej na łagodniejszych odcinkach odjechać. Nie jest dobrze… próbuję się wspomóc jedząc i pijąc.
Strój okazuje się się strzałem w dziesiątkę. Na szybkich zjazdach powietrze tak niebywale chłodzi, że zapinam się po samą szyję, zaś na podjazdach rozpinam zamek i podwijam rękawy.
Za ostatnim bufetem przejazd koło kopalni Stanisław (wiem, bo byłem tam z Mikim rok temu) i długie szutrowe zjazdy, chwilami nieźle wypłukane. Na deser kolejna ścianka, tym razem szutrowa 1,3km, 13,3%. Znów kilka osób przede mną prowadzi, ale ja nie lubię, więc pokonuję w siodle – udało się. Za szczytem jedyny dziś techniczny, ale za to długi, zjazd po korzeniach i kamieniach w stronę Zakrętu Śmierci i dalej do Piechowic. Wyraźnie przeszkadzają mi obracające się „nieobracające się” chwyty ESI – podejrzewam, że drobinki błota z poprzednich etapów działają jako warstwa poślizgowa, choć trzeba też przyznać, że skrócone do gripshiftów i na anodowanej (a nie lakierowanej) kierownicy nigdy nie trzymały się „na beton”.
Sama końcówka biegnie zalanymi ścieżkami o niewielkim nachyleniu. Mając na uwadze jeszcze jeden etap i już lekki opór na pakiecie po dwóch pierwszych etapach (a był założony tuż przed etapówką!), stwierdzam: jakbym chciał popływać, to wybrałbym rowerek wodny i trochę się gramolę na tym odcinku. Przypłacam to stratą dwóch pozycji bardzo blisko mety.
Ukończyłem 43. open (na 141) i 11. w M2 (na 28) w czasie 3:22:59 i tracąc do zwycięzcy, Andrzeja Kaisera, 0:45:21.
Na noclegu czułem się dziś znacznie lepiej niż wczoraj. Zastanawiam się, czy aż tak opieprzałem się na trasie, czy to kwestia tego, że dziś z racji nie-technicznej trasy pracowały głównie nogi, a nie całe ciało jak dzień wcześniej?