Zimno się kurcze zrobiło jak nie wiem co, albo ze mnie taki zmarzluch . Choć w ostatnich dniach sporo padało, to udało nam się z Madzią zrobić dość terenową przejażdżkę. Czyści to ma się rozumieć nie wróciliśmy . Ale tylko w jednym miejscu trzeba było się poddać i zawrócić, bo było zbyt dużo błota.
A odnośnie tytułu to pomijając psy które nas goniły, to mijaliśmy również psa niosącego upolowanego kurczaka, oraz pięknego aksamitnie czarnego kota (z czerwoną wstążką!) z jeszcze piszczącą, szarą, polną myszką w zębach.
Razem z Madzią wpierw pokręciliśmy się po lesie zabierzowskim odkrywając nowe ścieżki, następnie chwila wytchnienia na przelotówce (przez dol. Brzoskwini) by na koniec znaleźć się jeszcze w Lasku Wolskim.
Słońce dziś starało się przypomnieć, że to jeszcze ostatnie dni lata .
Planowałem na dziś objechać zalew Dobczycki. Tak się złożyło, że udało mi się zgadać z Dawidem na wspólny wyjazd. Jakoś opłotkami na azymut podążaliśmy w stronę Dobczyc (po drodze zaliczając parę nowych podjazdów). Na miejscu stwierdziliśmy, że nie chce się nam męczyć ze ściankami nad zalewem i drogą trochę dłuższą, ale łagodniejszą (przez Wiśniową) dojechaliśmy do Myślenic. Dalej już standardowo – seria podjazdów by wrócić do Krakowa.
Trochę już mi teraz „brakuje” przełożeń w szosówce, więc miejscami wyszedł trening siłowy… i wszedł w nogi, oj wszedł .
Akcenty były na podjazdach (typu wiadukt – nie żartuję, sprawdź przewyższenie całej trasy) gdzie tętno za nic nie chciało pozostać w niższej strefie tylko szybowało w górę.
Najlepiej odczucia z jazdy na tym maratonie zawrzeć mogę w słowach — dziwnie mi się jechało.
Wpływ na to miał szereg czynników. Z jednej strony nogi dawały radę. Z drugiej niestety brakowało oddechu. Tętno dochodziło do jakiś kosmicznych wartości na podjazdach i koniec jazdy. Jak na górski maraton, do tego w błocie, to uzyskałem dość wysokie średnie tętno. Równocześnie zanotowałem tegoroczny HRmax – 195bpm. Na wielu maratonach dobrze było jak pojawiało się 188-190. A tutaj pod 186 to na co trzecim podjeździe byłem . To z pewnością wpływ niemal miesięcznej przerwy (w tym czasie na rowerze byłem tylko 3 razy).
Inna sprawa, że wiedząc co (nie)robiłem ostatnio, nie nastawiałem się na nic poza przejechaniem. Jechałem sobie na luzie. Nie znaczy to, że powoli (no, względem tętna powoli, ale na to nic poradzić nie mogłem). Miałem okazję spotkać się na trasie z wieloma osobami, koło których zwykle nie jeżdżę. Tradycyjnie już lepiej czułem się w drugiej części trasy, nawet uciekłem paru znajomym. Wg międzyczasów awans o ~20 miejsc – nieźle . Oczywiście miejsce na mecie i strata czasowa spore — okolice połowy stawki (szczegóły w wyniki). Ale mimo błota nawet mi się podobało. Czy to urok Gorców (choć skąpanych we mgle) czy też głód startów? Niefajnie zrobiło się dopiero w domu, jak trzeba było wypłukać błoto z butów i ciuchów .
Bo błotnej Krynicy rower wymagał solidniejszego serwisu, bo tu i uwdzie pojawiło się chrobotanie.
Jak zawsze po maratonie do wyczyszczenia był napęd (korba, kaseta, łańcuch), do tego doszło kilka innych czynności:
serwis bębenka – wyczyszczenie i nasmarowanie
serwis sterów – wyczyszczenie i regeneracja obu łożysk
„regeneracja” kółeczek w przerzutce – regeneracja łożyska w dolnym oraz podmiana górnego z zimówki (miało mniejsze luzy)
serwis tylnego hamulca – wyczyszczenie i nasmarowanie tulejek
wymiana linki i pancerza od tylnej przerzutki
serwis obu pedałów – rozebranie, wyczyszczenie i nasmarowanie ślizgów
Po takim większym grzebaniu w rowerze trzeba było sprawdzić, czy wszystko dobrze działa. Mimo poświęcenia trochę uwagi tylnej przerzutce dalej zmiana biegów nie jest już tak dobra jak kiedyś. Nie wiem niestety, czy to wina zużycia kasety i łańcucha, czy też przerzutki. Może do końca sezonu dociągnie, dużo już nie zostało.
Od pomysłu do pomysłu i w sumie pojechaliśmy dziś z Magdą aż do Wygiełzłowa zahaczając o wymieniony w tytule zamek. Choć tempo było spokojne i trasa średnio wymagająca, to ledwo się do domu doturlałem. Niestety przerwa i choroba poczyniły znaczne spustoszenie w formie. Na podjazdach, to się czułem już jak zimą – niby się wlokę, a mimo to tętno w kosmosi.
Wygląda więc, że pozostałe dwa maratony to już tylko przejadę jako szybsze wycieczki, bo ścigać się nie ma jak. A dodając do tego kiepską pogodę, to wrócę z powrotem na swój dystans MEGA.
Chyba jeszcze nigdy tak długo po maratonie nie robiłem rozjazdu . A może jednak to był rozjazd po chorobie? W każdym razie w końcu wsiadłem na rower, ale czułem się na nim jakoś tak… dziwnie.
Rozłożyło mnie po tej Krynicy konkretnie. Najpierw kilka dni z gorączką trochę przekraczającą 38°C. Mimo to lekarz stwierdził, że powinno już samo puścić (zapalenie krtani i oskrzeli). Ze dwa dni byłem bez głosu . W końcu zaczęło się trochę poprawiać – niestety – nie na długo. Przeszło w zapalenie gardła i ucha. W tej sytuacji został już tylko antybiotyk .
W związku z powyższym w maratonie krakowskim znów nie wystartuję (poprzednio nie mogłem w 2008, gdy na objeździe trasy tak skutecznie się stłukłem, że przez miesiąc nie byłem w stanie jeździć). Coś nie mam szczęścia do startów na własnym podwórku — albo też wyjątkowo mi ich żal, bo w sumie inne różne starty tu i ówdzie też powypadały…
Ale tym razem nie testowałem siebie. Czasówkę pod zoo z przyczyn wszelakich sobie odpuściłem. Wybrałem się tylko przejechać na nowych oponach sprawdzić ciśnienie oraz zorientować się czy szybka pierwsza pomoc udzielona przerzutce tylnej zdała egzamin (zdała, ale na jakieś -4).